Perez Garcia: Chcę dojść daleko dzięki codziennej ciężkiej pracy

02
wrz

Prezentujemy fragment magazynu klubowego TYLKO PIAST - obszerną rozmowę z trenerem zespołu z Okrzei - Angelem Perezem Garcią.

Hiszpański szkoleniowiec Piasta, który  w Gliwicach uratował Ekstraklasię, rozpoczął nowy sezon. Były zawodnik słynnego Realu Madryt w ekskluzywnej rozmowie opowiada o tym co poczuł stając na wypełnionych trybunach Estadio Santiago Bernabeu, a także o wspólnych występach i przyjaźni z Vicente Del Bosque. Trener zdradził także swoją wizję dotyczącą wprowadzania do zespołu wychowanków z Gliwic oraz wyjaśnił dlaczego kibice są tak ważni dla zespołu.

Dlaczego wybrał Pan piłkę nożną?
- Kiedy byłem dzieckiem, jedyną zabawką jaką miałem była piłka. Mówię często, że urodziłem się z piłką u nogi. Mój brat był piłkarzem, więc postanowiłem, tak jak on trenować futbol. Jak każdy młody chłopak - kopiąc piłkę na mojej dzielnicy Peńa Grande, położonej niedaleko ośrodka treningowego Realu Madryt,  zacząłem grać w drużynie z mojej dzielnicy. Wkrótce w kolejnej, lepszej i położonej znacznie bliżej stadionu Realu. Wydawało się, że ten klub jest mi pisany.

A dlaczego akurat Real Madryt?
- Kiedy miałem dziesięć  lat po raz pierwszy pojawiłem się na trybunach Santiago Bernabeu. Gdy zobaczyłem ten stadion pełen ludzi, pomyślałem "Muszę tu kiedyś zagrać!". Mam ten obrazek przed oczyma po dzień dzisiejszy. W wieku szesnastu lat Real postanowił mnie wypróbować. Dlaczego właśnie Real? To dość ciekawa historia. Zacznijmy od tego, że mój starszy brat występował w drużynie związanej z Atletico. Znał dobrze dwóch bramkarzy Realu i opowiedział im, że ma brata, którego warto sprawdzić.

Na jakiej grał Pan pozycji?
- Udałem się na testy, na których zagrałem na pozycji skrzydłowego. Strzeliłem bramkę i postanowiono mnie zatrudnić. Występowałem w młodzieżowej drużynie Realu i jak co niedzielę przyjechałem na spotkanie naszej drużyny. Wtedy przyszedł do mnie trener i powiedział, że muszę zastąpić lewego obrońcę Garcię Corteza, który złamał nos i nie mógł zagrać, dlatego, choć byłem ofensywnym piłkarzem musiałem zaadoptować się do tej pozycji. Na obronie grałem już do końca kariery.

Jakie to uczucie być zawodnikiem tak wielkiego klubu jak Real?
- Pamiętam bardzo dobrze ten początkowy strach bycia w takim klubie. Nie mówiąc o czołowych zawodnikach, to nawet do klubowego lekarza bałem się odezwać. Położyłem się na łóżku pełen stresu, a on zapytał "Wszystko w porządku kolego?". Pamiętam wiele takich momentów. Spędziłem w Realu 7 lat, a w tym prawie trzy sezony w pierwszej drużynie.

Jak wyglądał Pana debiut?
- Zadebiutowałem w meczu Pucharu Króla, ale prawdziwy test czekał mnie w półfinale Pucharu Mistrzów, w którym Real miał zmierzyć się z topową drużyną Hamburger SV ze słynnymi Kevinem Keeganem w składzie. "Młody, będziesz musiał tak go kryć, aby dzisiaj nic nie strzelił" powiedział do mnie trener. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat i gdybym stwierdził, że się nie bałem prawego skrzydłowego z Anglii to bym skłamał. To był jeden z najlepszych zawodników na świecie. Trener zmotywował mnie, a ja pomyślałem " to jest ta szansa", albo wykonam duży krok w przód albo zmarnuję tę możliwość. Odpowiedź była tylko jedna - nie mogę pozwolić aby słynny Brytyjczyk choćby dotknął piłkę. Podczas tego meczu zająłem się Keeganem i muszę się pochwalić, że moja gra została wyróżniona przez ekspertów jako jeden trzech z najlepszych występów obrońcy w historii piłki. Mój sen się spełniał. 

Podobno jako jedyny zawodnik na świecie zagrał Pan w dwóch drużynach - finalistach lokalnego pucharu.
- To nie do końca tak. W tamtym momencie grałem jednocześnie w obu ekipach Realu Madryt  - pierwszym i drugim zespole, zwanym Real Madryt Castilla. W jednym sezonie zdarzyła się rzecz dziwna, bo obie drużyny spotkały się w finale Pucharu Króla. Występowałem przez rok w nich więc nastąpił problem gdzie mam zagrać w wielkim finale.

To, w której z nich w końcu Pan zagrał?
- Trener Boskov wziął mnie na stronę i powiedział: doszliśmy aż do finału i zasługujesz na to, by zagrać w pierwszej drużynie, ale będziemy mierzyć się przeciwko twojemu drugiemu zespołowi. Dlatego lepiej będzie jak nie zagrasz w ogóle, bo inaczej nie będziesz wiedział do kogo podawać. Zadecydowaliśmy, że nie zagram, bo byłoby to bardzo dziwne. Ale otrzymałem dwie pamiątkowe statuetki - za zwycięstwo w jednym meczu i za dojście do finału z drugą drużyną. Nikt na świecie chyba nie ma obydwu nagród.

Podobno zna Pan Vicente Del Bosque?
- W Realu grałem z takimi zawodnikami jak Camacho, Del Bosque, Pirri, Juanito. Byli znacznie ode mnie starsi, ale darzyliśmy się wielką sympatią, a ci dwaj pierwsi to dziś moi serdeczni przyjaciele. Wiele się od nich nauczyłem zarówno jako piłkarz, ale także jako trener, ponieważ często otrzymywałem ich wsparcie, jakby byli starszymi braćmi. Zwłaszcza Juanito, który we wspomnianym meczu przeciwko Keeganowi motywował  mnie "Zjesz go chłopaku, nie dasz mu nawet dotknąć piłki" i tak w końcu było. Wiele się od nich nauczyłem zarówno jako zawodnik, jako  szkoleniowiec oraz oczywiście jako człowiek.

Real to nie jedyny klub, w którym tworzył Pan historię?
- Kiedy odszedłem z Realu Madryt trafiłem do zespołów Elche oraz Murcia, gdzie grałem bardzo długo, wpisując się na stałe w historię obu klubów. Stały się one dla mnie miejscami szczególnymi. Będąc w Elche zostałem wybrany do najlepszej jedenastki ligi przez prestiżowy magazyn "Don Balon". Najwięcej czasu spędziłem w Murcji, gdzie rozegrałem dwieście meczów ligowych jako jeden z ośmiu zawodników tego klubu. To był okres, kiedy klub notował najlepsze w swojej historii występy. Bardzo dobrze wspominam Murcję.

Jak stało się, że został Pan trenerem?
- Kiedy miałem już dość dojrzały wiek jak na zawodnika wiedziałem, że nie jestem w stanie grać długo na odpowiednio wysokim poziomie, dlatego kiedy zadzwonił do mnie jeden z klubów Segunda B, który zaproponował mi posadę grającego trenera ucieszyłem się. To było dla mnie idealne położenie - mogłem kontynuować grę w piłkę i rozpoczynać karierę trenerską. Po czterech latach skontaktował się ze mną prezes kolejnej drużyny, gdzie udało mi się awansować do trzeciej ligi, ustanawiając nowy rekord punktowy klubu. Zdobywałem kolejne uprawnienia trenerskie, rozwijając się jako szkoleniowiec. Stopniowo zawieszałem buty na kołku. W końcu trafiłem do drużyny Sangonera - tam spotkałem Aloisio Hameda, który razem z Krzysztofem Szumskim asystuje mi w Gliwicach.

Sangonera to nie był jedyny klub, w którym pracowaliście z Hamedem - Pan jako trener i on jak piłkarz.
- Pewnego dnia zadzwonił do mnie prezes klubu Atletico Ciudad, który znajdował się także w regionie Murcji. Drużyna zanotowała bardzo słaby sezon, a prezes znał mnie dobrze, więc poprosił, aby zająć się jego zespołem. Zgodziłem się, ale chciałem mieć przy sobie Aloisio, którego bardzo ceniłem jako środkowego obrońcę. Udało się rozegrać bardzo dobre rozgrywki, kończąc ligę na siódmej pozycji na dwadzieścia możliwych. Prezes był zadowolony, ja rozwijałem się jako trener, a mój obecny asystent strzelił w tamtym sezonie aż szczęść bramek, co jak na obrońcę jest świetnym wynikiem. Później nasze drogi chwilowo się rozeszły, gdyż nasz klub musiał zostać rozwiązany z powodów finansowych.

Co dalej działo się z Pana karierą jako trenera?
- Po pierwsze spotkałem na swojej drodze wielu bardzo dobrych trenerów - Boskov, Del Bosque, Camacho i wielu innych. Czerpałem bardzo dużo z ich wiedzy. Po drugie, bycie byłym zawodnikiem bardzo pomaga w zawodzie trenera. Wiem co myślą zawodnicy, bo potrafię myśleć także jak oni, rozumiem też czego potrzebują. Następnie Real Madryt wybrał właśnie mnie wśród trzystu innych weteranów "Królewskich" do tego, aby w Ameryce Środkowej przygotowywać szkoleniowców do pracy we wszystkich centrach szkoleniowych Realu Madryt w Ameryce Środkowej.

Jest Pan swego rodzaju obieżyświatem. Jak to się stało, że trafił Pan na Malediwy?
- Chciałem rozwijać się jako trener, poznać nowe miejsca i uczyć się piłki nożnej na całym świecie. Było to w okresie, kiedy w Hiszpanii nie pojawiła się żadna interesująca oferta, dlatego skorzystałem z okazji udania się właśnie do Azji. Sytuacja tego klubu nie była łatwa. Byliśmy przed Pucharem Azji, straciliśmy czterech podstawowych zawodników i wszyscy mówili, że w konfrontacji z najlepszym zespołem Singapuru nie mamy szans. Jednak wygraliśmy 1:0. W wielu miejscach gdzie byłem przynosiłem szczęście. Może do sprawa imienia (Angel - Anioł przyp. red.). Niestety, wkrótce dowiedziałem się, że liga została przesunięta o cztery miesiące, dlatego zdecydowałem się wrócić do kraju.

A Chiny?
- Muszę przyznać, że niedawno otrzymałem ofertę z Chin, bardzo atrakcyjną finansowo, ale odrzuciłem ją. Zadecydowało widmo długiego pobytu na drugim końcu świata, bez rodziny w miejscu, gdzie nie z każdym porozumiem się po angielsku no i oczywiście to, że tutaj w Piaście nadal chcą korzystać z moich usług.

Przejmował Pan drużynę w bardzo ciężkim momencie.
- Kiedy przychodziłem do Gliwic, sytuacja była bardzo nieciekawa. Drużyna zajmowała  czternaste miejsce, była drugą najgorzej broniącą ekipą w ekstraklasie. Moi znajomi pytali czy jestem świadomy wyzwania. Odpowiadałem, że oczywiście. Trudne zadania są właśnie po to, aby im stawiać czoła. Najpierw przygotowałem się bardzo sumiennie do pierwszego spotkania ze sternikami klubu, oglądałem wiele meczów Piasta, widziałem jakie błędy popełniają zawodnicy i wiedziałem, co mogę zaoferować Piastowi. Przekonałem Pana Prezesa do mojej wizji. Byłem pewny, że nasi zawodnicy mogą spokojnie wygrywać po wyeliminowaniu błędów.

5-1 z Cracovią na wyjeździe to efekt tzw. "nowej miotły"?
- To był jeden z najcięższych tygodni jakie przeżyłem w zawodzie trenera. Spędziłem godziny w hotelu oglądając wiele meczów Piasta i Cracovii. Poznałem też dobrze drużynę naszego rywala oraz ich najniebezpieczniejszych zawodników do wyeliminowania. Dlatego nie chodziło tutaj tylko o efekt nowej osoby, ale tytanicznej pracy, której rezultatem był najwyższy wynik w historii ekstraklasowych występów Piasta.

Utrzymał Pan zespół Piasta w Ekstraklasie  czyli wypełnił pierwszy postawiony przez Panem cel.
- Co do obrony przed spadkiem wiem, że razem zrobiliśmy olbrzymi krok w przód, aby utrzymać ekstraklasę w Gliwicach. Z punktu widzenia strategii klubu bycie w najwyższej klasie rozgrywkowej jest kluczowe dla rozwoju klubu. Bez pieniędzy od NC+ i sponsorów drużyna traci bardzo na potencjale. Skoro wykonaliśmy tak ważny krok i pozostaliśmy wśród najlepszych, a teraz trzeba iść za ciosem.

Jaka jest Pana filozofia futbolu w kontekście drużyny, którą Pan prowadzi?
- Lubię, kiedy moje drużyny grają piłką, może nie chodzi tu o słynną "tiki - takę", ale o równowagę pomiędzy obroną i atakiem. Oczywiście wolę jak moja drużyna często jest w posiadaniu futbolówki, ale dużo ważniejsze jest tworzenie sytuacji do zdobycia goli. Myślę, że Aloisio i Krzysztof Szumski mają podobną wizję futbolu. Na każdy mecz patrzę jak na osobny mały finał i tak krok po kroku moi zawodnicy pokazali, że mogą wygrać z każdym. Przy odpowiedniej pracy Niebiesko-czerwoni mogą wycisnąć z siebie jeszcze bardzo dużo i z powodzeniem pokazywać to na murawie.

Prowadzi Pan zespół tworzący mieszankę narodowościową. W drużynie jest wielu obcokrajowców - czy to ułatwia pracę?
- Na pewno znajomość hiszpańskiego przez Kamila Wilczka, czy obecność moich rodaków w zespole usprawnia pracę. Łatwiej przekazywać mi choćby założenia taktyczne. Językiem obiegowym jest angielski, który załatwia problem komunikacji. W mojej drużynie nie ma podziału na narodowości, jesteśmy wszyscy obywatelami świata i nie ma dla mnie znaczenia z jakiego kto jest kraju. Nie dzielimy się  na Polaków, Hiszpanów Czechów czy Słowaków. Wszyscy jesteśmy tacy sami i tworzymy jedno ciało. Pokazaliśmy to w końcówce ubiegłego sezonu. Zawsze powtarzam, że język piłki nożnej jest. Na boisku pochodzenie nie ma większego znaczenia. Ważniejsze są umiejętności i bycie częścią ekipy.

Czy w tej układance znajdzie się miejsce dla młodzieżowych zawodników z Gliwic?
- Tomasz Podgórski, Wojciech Kędziora czy młodziutki Radosław Murawski to zawodnicy, bez których nie da się wyobrazić Piasta. Naszym celem jest przede wszystkim kontrolowanie i usprawnianie całego systemu szkoleniowego, wliczając też grupy młodzieżowe. Wszystko po to, aby stopniowo i w naturalny sposób wprowadzać ich do pierwszego zespołu. Już teraz z naszymi najlepszymi zawodnikami grają Piotr Kwaśniewski i Piotr Dziczek, a przed sezonem do szerokiej kadry dołączył jeszcze Krzysztof Hałgas, Szymon Paskuda czy Sebastian Kubik. Podoba mi się hiszpański zespół Athletic Bilbao, którego siłę stanowią głównie zawodnicy lokalni. Chciałbym, aby po solidnie wykonanej pracy u podstaw kiedyś pierwszą jedenastkę ekstraklasowej drużyny stanowili zawodnicy z Gliwic, gdyż kibicom i miastu się to należy.

Szybko zaskarbił Pan sobie sympatię miejscowych kibiców.
- Po pierwsze lubię nasz stadion, bo jest bardzo przytulny, dodatkowo kibice są blisko boiska i niesamowicie nas dopingują. Są dla nas bardzo ważni i zawsze staram się im podziękować za to, że żyją meczami oraz za kilometry, które przebywają tylko i wyłącznie dla swojej drużyny. Chciałbym w obecnym sezonie utrzymać tę harmonię i jedność między piłkarzami a kibicami, którą widzieliśmy pod koniec ubiegłego sezonu. Ich wsparcie oraz sympatia na pewno da nam wiele punktów. Uwielbiam być blisko nich, robić sobie pamiątkowe zdjęcia z nimi. To ważna część klubu, o ile nie najważniejsza. Zasługują na to abyśmy cieszyli się razem z nimi ze zwycięstw.

Jest Pan  trzecim trenerem z Hiszpanii, który prowadzi zespół Ekstraklasy. Jose Marii Bakero oraz Jose Rojo Martina - Pachety już nie ma.
- Z całym szacunkiem, Bakero zabrakło chyba doświadczenia i zrozumienia mentalności Polaków. Ja byłem w Polsce trzykrotnie, wiedziałem czego mogę się spodziewać i jak współpracować z Polakami. Jose chyba nie był trochę przygotowany do pracy w polskiej lidze. Z kolei Pacheta wykonał dobrą pracę, ale zabrakło mu końcowych rezultatów. Przegrał też z nami bardzo ważny mecz. Są drużyny, w których brakuje trochę cierpliwości do pracy trenerów i Korona wydaje się w przypadku Pachety jedną z nich. Trener musi otrzymać czas i spokój. Problem w tym, że w piłce nożnej nie daje się dużo czasu. Jeżeli rezultaty są złe, trenerów się wyrzuca. Aby wykonać możliwie efektywną pracę trener potrzebuje miesięcy, a nawet lat. Wiem, że w Piaście daje się szkoleniowcom odpowiednią ilość czasu na to, aby zaprezentować swoje umiejętności.

FRAGMENT MAGAZYNU "TYLKO PIAST"

Zobacz również